Wisła, Warszawa, Canoe. Czyli Kanują przez Wawę.

fot. Olga

Popływałem. W końcu!   :)
Canoe ci u mnie na stanie, a pohulać po wodzie nie ma kiedy. Także kiedy tylko nadarzyła się okazja w postaci czasu wolnego oraz chęci kilku innych osób – wybrałem się na wodę.

Tym razem padło na Królową – wraz z grupką znajomych postanowilismy spłynąć warszawskim kawałkiem Wisły. Startowaliśmy w niedzielę, 10 listopada około godziny 10-tej z Portu Czerniakowskiego – stanicy Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego. Ciepło było, przyjemnie, fajnie.

Na miejscu zebrało się kilka osób płci obojga w wieku różnym. Pływadeł było 8. 5 szt. kanu i 3 kajaki.

W końcu dane mi było zobaczyć moją kanujkę po remoncie. Nowe ciemne, olejowane  drewienka oraz wyplecione na nowo ławeczki podobają mi się. Lubię tę moją łódkę jeszcze bardziej.  :)

Po krótkich pogaduchach na brzegu pospiesznie spakowaliśmy klamoty do pływadeł i ruszyliśmy w drogę, której miało być około 19 kilometrów.

Zaraz po wyjściu z portu na głębokie, przepastne wiślane wody oczom naszym ukazał się las. Stadion Narodowy.

Jak na listopad to płynęło mi się bardzo fajnie. Było ciepło, nie dmuchało. Taki wodny haj lajf!


Raz po raz wyciągałem z worka aparat coby trzasnąć fotkę.

W pewnym momencie w oddali spostrzegłem patrol. Odruchowo już zdjąłem nogę z gazu przyhamowałem pagajem i zwolniłem. Policjant nie zdążył nawet wyjąć suszarki.  :)

A tak na poważnie to wyszedł na pokład, zagadał do nas, zapytał skąd i dokąd się udajemy żeby wpisać w notesik, pozdrowił nas i oddalił się z wolna nie wzburzając zbytnio wody. W tym miejscu serdeczne pozdrowienia dla pana policjanta wodniaka!!

Jako że w życiu nie płynąłem Wisłą przez Warszawę – jedynie oglądałem ją ze wszystkich mostów – z ciekawością lampiłem się na oba brzegi, starówkę, wędkarzy, toń wody.

Obowiązkowo wręcz trzasnąłem kilka słitfoci współspływowiczom.

Mniej więcej w połowie drogi zrobiliśmy sobie postój na pięknej, wielkiej wyspie-plaży. Były pogaduchy, śmiech oraz kawa!

Po wystartowaniu z tego miejsca cała grupa coraz bardziej się ode mnie oddalała. Najwidoczniej nie da się mnie lubić.  :)

Pagajowałem sam, więc moje tempo było zdecydowanie wolniejsze niż pozostałych kano-dwójek, czy kajaków.

Płynąłem więc coraz bardziej sam delektując się ustającym z każdym kilometrem zgiełkiem stolicy. Niedaleko za ostatnim mostem (północny chyba) zrobiło się całkiem cicho. Jak w kosmosie!   :)

Koniec trasy zaplanowaliśmy w Łomiankach. Zamroczony pięknymi okolicznościami przyrody i niepowtarzalnej wziąłem ostatnią na trasie wyspę z prawej strony, co poskutkowało tym, że nadrobiłem około półtora kilometra drogi z czego połowa pod prąd!!  :)   Przekonałem się, że Wisła ma szybki nurt – a w tamtym miejscu na pewno. I trzeba  naprawdę chłopa nie pajaca, żeby jednym pagajem dać radę smarować pod prąd.   :)    Oczywiście mimo że często pajacuję to chłop ze mnie jak ta lala i z bólem ale dałem radę!

Na mecie okazało się, że ruszyła już po mnie ekipa ratunkowa w postaci Jurka, który najwidoczniej bywa czasami tak samo rozgarnięty jak ja czy inna kupa liści dzieki czemu nie zabrał ze sobą telefonu – urządzenia, które naprawdę ułatwia kontakt werbalny na większe odległości. Popływał sobie chłop trochę w tę i z powrotem…  :)

Żeby było całkiem miło rozpalilismy ogień, zagrzalismy żarcie i napełnilismy brzuszki. Co bardziej szczęśliwi (czyli pasażerowie dyliżansów) popróbowali łakoci w postaci różnej maści alkoholi. Na całe szczęście jedna z koleżanek wpadła na świetny pomysł dostarczając na imprezę pączki – czyli ja byłem również maksymalnie szczęśliwy.

 Na koniec tracycyjna rycina zbiorowa ukazująca piekne stado osobników z wodą w żyłach.

Poniżej możesz patrzeć i zazdrościć, warto również zwrócić na mój idiotyzm wysysowany kreseczką na końcowym odcinku spływu.   :)  Trasy wyszło mi około 21 500 metrów.

 

A jako bonus i to zupełnie za darmo i bez pieniędzy zamieszczam poniżej kilka zdjęć, które wyszły z rąk Olgi i Kasi.

Zdjęcia Olgi, za które bardzo dziękuję!

 

 

 

 

 

Zdjęcia Kasi, za które bardzo dziękuję!

PS.
Jako że spływ odbył się 10 listopada, pokrywał się niemal ze świątecznym jedenastym, postanowilismy więc, że spływ będzie „Niepodległościowy”. Czyli świętowaliśmy odzyskanie przez Polskę Niepodległości. Stąd flagi i bandery na naszych pływadłach, czy w rękach.
Flagi na tym spływie – przynajmniej jesli chodzi o moją osobę – znaczyły tyle, że identyfikuję się z Polską, polskim narodem, jego tradycjami, świętami, etc.
Mam nadzieję, że z ich powodu (flag tych) nikt nie będzie się starał dorabiać do tego spływu jakichkolwiek mądrych, czy pierdolniętych teorii.

Dodaj komentarz